Początki przygody z winem hiszpańskim
Dzień dobry.
Mam na imię Adam i od wielu lat nie odmawiam sobie przyjemności wypicia dobrego wina. Bo któż w zasadzie odmawia? Ponoć są tacy, ale to raczej rzadkość. A może i tych kilku uda mi się przekonać choćby do spróbowania wina tylko po to, aby przekonali się, co tracą.
Początki moich przygód w obcowaniu z winem toną w pomroce dziejów poprzedniej epoki i w zasadzie nie ma się czym chwalić, bo i nie było też specjalnych okazji i możliwości, aby spróbować czegoś innego niż Sofia czy Bycza Krew. Niczego rzecz jasna nie ujmując tym szacownym i kultowym już dziś markom.
Ale wróćmy do hiszpańskiej telenoweli o los vinos.
Wszystko zaczęło się bodajże dwadzieścia kilka lat temu (kto by pamiętał tak odległą datę). Pierwsza wyprawa do Hiszpanii, ekscytacja czekającą nas podróżą (samochodem!) w nieznane i wielkie oczekiwania idealnego odpoczynku. Najpierw nocna jazda przez dopiero co połączone w jedno państwo Niemcy z zadawanym co kilkanaście minut pytaniem - czy to już zachodnie czy jeszcze wschodnie landy? Popsuty samochód, warsztat w Heilbronie, potem cała Francja i wreszcie upragniona Hiszpania! Potem już tylko kilkaset kilometrów z zepsutą klimatyzacją (sierpień!) i wreszcie cel osiągnięty. Miasteczko Vera koło Almerii. Pierwsze wrażenia raczej kiepskie - kilka dopiero co postawionych domków, z trzech stron rumowiska i inne budowy, ale przynajmniej tak wyczekiwane plaża i morze łagodziły rozczarowania. A oto przecież chodziło. I wtedy stało się - nasz pierwszy kontakt z hiszpańskim trunkiem! Nie liczę wypijanych jeszcze w Polsce napojów sangriopodobnych, bo trudno uznać to za wino.
Butelka powitalna - Estola z LaManchy. Szybkie poszukiwania korkociągu. Jest na wyposażeniu apartamentu, super. Trunek do kieliszków, każdy inny. Pierwszy łyk i … O rany, ale syf! I to ma być wino z kraju trunkiem tym płynącego? Nie miałem wtedy jeszcze pojęcia, że wino też może się zepsuć. A to było ewidentnie zepsute, bo kilka lat później, gdy odraza dla tej marki poszła w niepamięć, dałem namówić się do wypicia butelki i okazało się, że nie było to aż tak traumatyczne przeżycie.
Wróćmy jednakże do początku. Zniechęceni pierwszymi kontaktami postanowiliśmy dać kolejną szansę uratowania pierwszego, romantycznego wieczoru pod hiszpańskimi gwiazdami. Idziemy do baru! I owszem, znaleźliśmy mały lokalik pod nazwą Bar Dollar, a w nim zaspanego barmany i kilkoro turystów porozumiewających się językami swojsko brzmiącymi dla naszych uszu. Dało się odróżnić naszych rodaków, szczególnie po dość głośno i niestety często powtarzanymi bez żadnego powodu, słowami na literę K. Przy innych stolikach melodyjnie sączył się język Puszkina, gdzie indziej Bohumila Hrabala i o dziwo, Węgrzy też dopisali. Na stolikach głównie piwo i raczej mocniejsze trunki. My byliśmy jednak zdesperowani, aby Hiszpania w postaci dobrego wina zagościła na naszych podniebieniach.
“Dos copas de vino tinto, por favor” - z kastylijskim, jak mi się wydawało, akcentem złożyłem zamówienie. Barman lekko się uśmiechnął, ale chyba zrozumiał, bo na naszym stoliku znalazły się istotnie dwa, niepierwszej jednak czystości, kieliszki z czerwonawą cieczą w środku.
Zapytałem, tym razem po angielsku bo moja “znajomość” hiszpańskiego właśnie się wyczerpała, co to za wino? House wine - padła krótka odpowiedź. No dobra, próbujemy. Pierwszy łyk i … Tego było już za wiele. Beata rozpłakała się. Nie dość, że mieszkamy otoczeni przez place budowy, do najbliższego miasteczka (raczej wsi) jest kilka kilometrów, plaża też niezbyt piękna, to jeszcze nie ma czym ugasić smutków i zmęczenia po podróży. Na szczęście ciepły wiatr, wieczorne niebo pełne gwiazd, księżyc i szum morza ukoiły nasze zszargane nerwy i z mocnym postanowieniem poszukania pozytywnych stron naszego tutaj przyjazdu poszliśmy spać w nadziei, że nowy dzień przyniesie lepsze doznania.
Istotnie, później było już tylko lepiej.
Komentarze
Prześlij komentarz